— W końcu się obudziłaś — szorstki głos uderzył do jej uszu, które nadstawiła w górę. Poznawała ten głos, ale wiedziała, że nie oznacza on już nic dobrego. Przynajmniej już nie. Nie po tym, jak powiedziała prawdę.
— To Twoja kara, Fausta — głuche echo odbijało się między drzewami w ciemnym lesie. Mała dziewczynka dopiero teraz zauważyła, że słońce właśnie zachodziło. Bała się ciemności, była skromnie ubrana, brudna i jej rana prawdopodobnie była zakażona. Była przekonana, że tej nocy umrze. Że sobie zasłużyła. Jej matka zaś swoim zachowaniem tylko próbowała ją w tym utwierdzać. Dla niej była ona nikim. Zwykłą służką, a nie córką. Diana stanęła bliżej małej istoty i nachyliła się nad jej ciałem, które drżało z przerażenia. Bogini jednak patrzyła z nieludzką obojętnością na własne dziecko. Ta Diana, która była uwielbiana przez matki i ich dzieci, właśnie porzucała swoje własne na pastwę losu. Fausta zastanawiała się tylko, czy ona jest pierwszym takim przypadkiem. Czy zasługiwała na taki los. Nie chciała po prostu, żeby jej matka okłamywała ojczyma, którego zdradzała. Malutka Na pewno też nie przypuszczała, że może skończyć się to jej rychłą zapewnię śmiercią w lesie. W jej rozmyślaniach, bólu i panicznego strachu, nawet nie zauważyła, jak jej matka znika i jak zaczyna osaczać ją ciemność. Z wielkim trudem, podniosła swoje drobne ciało i złapała się drzewa. Zrobiło się bardzo ciemno, wręcz czarno. Poczuła się zagubiona.
— Mamo…? — cichy szept, a zaraz potem te mokre od łez oczy zaczęły rozglądać się za jej rodzicielką z nadzieją. Złudną jednak. W końcu czego mogła oczekiwać od osoby, która gardziła nią? Powoli zaczęła iść przed siebie, oświetlając sobie drogę z drobinkami swojej magii. Drobne, zielono-złote iskierki migotały przed nią, kiedy wymijała truchło. Nie rozumiała, dlaczego Diana jej to robiła. Jednak z jej rozmyślań co chwilę wyrywały ją różne dźwięki. Łamiące się gałęzie pod jej nagimi stopami. Szum w koronach drzew… Ale najgorsze było uczucie ciągłej obserwacji, jakby zaraz miała stać się ofiarą jakiegoś zwierzęcia. Nawet jeszcze nie wiedziała, że dużo się nie myliła. Usilnie starała się ignorować warczenie bliżej nieokreślonego stworzenia. I szła. Szła tak godzinami. Aż do bladego świtu, gdy znalazła się wycieńczona przy przepaści. Po drugiej stronie zobaczyła jakąś poświatę, toteż barierę. Podobną robiła jej matka, gdy więziła ofiarę na polowaniu w pułapce. Więc nie wyjdzie stąd nigdy? Przeszedł ją zimny dreszcz, gdy w jej myślach pojawił się jej obraz dość brutalnej śmierci. Ona zjedzona żywcem przez jakieś zwierzę. Rozbebeszony brzuch, jej flaki, krew.
Usiadła na krawędzi i spojrzała w dół. Samobójstwo nie było dla niej żadną opcją. Bo wyszłoby na to, że się poddała. Chciała już wstać, gdy nagle za jej cienką szmatę coś ją złapało swoim pyskiem i zaczęło ciągnąć. Fausta wydała z siebie pisk, a raczej krzyk rozpaczy, a jej oczy jeszcze bardziej się zaszkliły. Nie miała siły walczyć, jej krew była skażona, a ona po całonocnym chodzie ledwo ruszała ciałem. Mogła tylko rozpaczliwie krzyczeć. Czuła jak po jej plecach kapie ciepła ślina zwierzęcia, która nieprzyjemnie lepiła się do jej ciała.
Bała się odwrócić głowy, ale musiała zobaczyć, z czym się mierzy. Bardzo pożałowała swojej decyzji, widząc ogromnego potwora z pyskiem jelenia i ogromnymi kłami. Przełknęła ślinę głośniej. Adrenalina jej skoczyła, a ona zaczęła się drzeć wniebogłosy. Monstrum rzuciło ją o ziemię, a ta pisnęła jak skrzywdzone zwierzę, czując okropny ból w plecach przy uderzeniu. Łapa potwora znalazła się na jej karku, pazury boleśnie zaczęły wbijać się w jej delikatną, jasną skórę. Fausta zamknęła oczy. Coraz mniejszy dyskomfort i ból sprawił, że obudził się w niej ogromny gniew. Otworzyła gwałtownie oczy, marszcząc czoło i krzyknęła na cały las przez długą minutę. Po tym zaczęły zlatywać się wszystkie okoliczne zwierzęta i rzuciły się na potwora, by zacząć go żreć żywcem. Dziewczynka wyczołgała się przerażona. Złapała się za kark, z którego sączyła się krew. Zamknęła oczy, nie mogąc patrzeć, jak jelita potwora zostają z niego wyrywane. Jak pysk jelenia jest odrywany kawałek po kawałku w każdym calu. Potworne wycie - trwało to może ledwo z pięć, do dziesięciu minut. Po tym kompletna cisza. Wszystkie wilki, niedźwiedzie, rysie, mniejsze gryzonie rozeszły się jak gdyby nigdy nic. Tak zakończyła się druga noc w lesie. Faun dalej żył.
Czuła jednak potworny głód i pragnienie. Nie potrafiła polować na zwierzęta, nie znała się też na dzikiej roślinności i gdyby coś zjadła z pewnością, by tylko się niepotrzebnie zatruła. Wody nie widziała nigdzie w okolicy. Musiała jednak odpocząć, zanim by wyruszyła ją poszukać. Nie wiedziała tylko, ile jeszcze pożyje z raną na swoim kopycie, w którą się bezmyślnie teraz wpatrywała. Czerwone białka piekły ją niemiłosiernie od płaczu. Całe jej ciało było poobijane, miała pełno małych ranek. Zamknęła swoje ciężkie powieki i momentalnie usnęła na ziemi obok truchła. O dziwno - nic jej nie przeszkadzało. Nic jej nie dorwało. Przespała tak dwa dni. Robaki zaczęły po niej chodzić. Wchodziły w jej ranę, jednak ta dalej się nie budziła. Dopiero gdy odwodnienie i wilczy głód dał o sobie znać. Była na skraju. Istna psychoza dla zagubionego dziecka. Zawyła z bólu, czując, że jej zakażona noga już nie jest do użytkowania w żaden sposób. Uchyliła swoje oczy i ze złością zaczęła wyciągać robaki z rany i zjadać je żywcem. Nic ją już nie obchodziło, tylko przetrwanie. W jej ślicznych, ale potwornie zmęczonych oczach można było zobaczyć głód. Gdy oczyściła ranę, przyłożyła do niej rękę i się skupiła. Nie potrafiła wtedy dobrze używać swojej mocy, ale małe iskierki sprawiły, że jej nogę owinął duży liść bananowca, a związały go pnącza. Wzięła jakąś urwaną gałąź i wstała, opierając swój ciężar na niej. Podeszła do rozkładającego się ciała potwora i złapała za kawałek mięsa, odrywając go swoimi małymi, dziecięcymi dłońmi. I po prostu zaczęła jeść. Piła też jego krew jak wampir dopóki się nie nasyciła. Smak nie miał znaczenia. Drapiący w oczy i nos zapach też nie. Cała była we krwi, gdy skończyła. Nagle usłyszała za sobą krok. Gwałtownie się obróciła, wywalając się na potwora, a raczej jego resztki. Piękny Bóg stanął przed nią. Nie była to Diana, ale jej brat Apollo. Nie mógł już patrzeć na cierpienia małej istoty, więc wbrew woli jego siostry, po prostu wziął ją do niej. Dziewczynka nie wiedziała, co się dzieje, po prostu dała się zabrać wujkowi. Gdy stanęła przed jej matką, uśmiechnęła się do niej.
— Żyje — podsumowała krótko w jej stronę, a Diana zdziwiona, przeczesała tylko swoje długie włosy.
— Nie obchodzi mnie to — skwitowała krótko. Apollo zaczął się na nią wydzierać i nakazał siostrze zabrać ją do jej biologicznego ojca. I tak też się stało. Strach wrócił. Co tym razem ją czekało? Podróż trwała całkiem długo, jej matka ani słowem się nie odezwała do niej. Dała jej tylko małą torbę, a w niej nieodkrytą dla Fausty zawartość. Kiedy były na miejscu rzuciła dziewczynkę pod nogi jakiegoś nieznanego dla niej mężczyzny.
— Wstań, dziecko — powiedział w nieznanym dla niej języku. Ta spojrzała na matkę, a ta ruchem dłoni, kazała jej się podnieść. Wycieńczona dziewczynka wykonała polecenie i spojrzała po okolicy. Dużo ludzi. Zmartwionych ludzi. Patrzących na nią.
— Zostajesz tutaj, Fausta — warknęła, a ona zalała się łzami. Jednak nie smutku. A szczęścia. Uśmiechnęła się wesoło. Odbiegła od matki, chciała uciec od nich wszystkich, jednak przez to, że się obejrzała, wpadła na dwójkę młodych chłopaków. Uśmiechających się do niej delikatnie. Był to malutki NamGi i nieco starszy BaoCheng. Fausta mimo bólu odwzajemniła ten gest, jeszcze mocniej niż przed momentem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz